środa, 30 marca 2011

Czary Mary... Mary Szary :)

Mary szary szalik, a raczej wariacja na temat co mi wyjdzie przypadkiem, zważywszy że moje druciane umiejętności ograniczone są do: prawe, ufuff, lewe, uff, i teraz co?? znów prawe?? ;) - a wełnuszki był w pasmanterii tylko jeden motek... Za to cudna (gdyby było więcej zanabyła bym na jakiś sweter... ):  














Ale twardziel z Marychetki straszny, jestem Bearem Gryllsem drutów normalnie ^^, i spreparowało mi się to:


















 - się znaczy skrzyżowanie komina z szalikiem, szalik, jako że długawy, a komin bo się zapina wokół szyi na guziki - o tak :) ->


















Oczywiście w trakcie robienia idea mi się zmieniała pewnie (ba - co najmniej :P) pięciokrotnie, no i oczywiście zważywszy na niecną działalność Naczelnego Pruciciela Marychetkowego Dworu - ( tutaj w trakcie preparowania szkód):















- i tak cud, ze cośkolwiek wyszło :P

W nagrodę, jako że wiosna, pani kupiła kotu zieleninkę - co, tylko my możemy jeść sałatę i rzodkiewki? :P i posialiśmy ją komisyjnie w doniczce :) Ciekawe co to z tego wyrośnie... Ale może Lu przestanie zżerać kwiatki :)














A w ramach Mary rozpieszczania Mężonek przyniósł mi to :) Och, jak mi się chciało :P 














Wszystkiego wiosennego :))))

środa, 9 marca 2011

Różności, czyli co tam w Marychetkowie słychać.

     Ano widzi mi się że wiosna będzie. Tak. Dzisiaj musiało być jakieś przesilenie, bo nie dość że nie wstałam (miałam wstać o 5 rano coby na swą cudowną Alma mater pojechać - i po prostu nie byłam w stanie się zwlec z łóżka), to jeszcze wstawszy godzinę później z zamysłem pojechania busem następnym, primo spaliłam całe mleko (smród w domu i kłęby dymu - nie do opisania. Włosy jeszcze mi śmierdzą :/), duo - oczywiście nie zdążyłam. Wyrżnęłam pięknie łepetyną w futrynę aż brzdęknęło (jak można wejść na drzwi we własnym domu, ba, idąc prosto, i w dodatku NA TRZEŹWO??), i stwierdziłam, że mam dzisiaj wszystko gdzieś - więc zatem skoro wychodzenie z domu i zmywanie skończą się niechybnie źle - przeleżałam (przespałam, przeturlałam) prawie cały dzień w wyrku, z książkami, gazetami i kotem :) Oczywiście przy otwartych oknach, bo słoneczko było piękne, i świeciło mi prosto w pysk :) Przesilenie - jak nic... 

     Ewentualnie osłabienie organizmu, bo Mary przeforsowana ostatnio jak nigdy. Szkoła, zajmująca niemalże cały dzień ze względu na dojazdy, praktyki w gimnazjum, które MUSZĘ odbębnić, pomimo mojej permanentnej niechęci (nienawiści!!) do hałasu i bachorów (bo to wstrętne bachory są - aż mi się nie chce pisać, ale filmy, reportaże i inne "Galerianki" - mówią, o zgrozo, prawdę), ja, biedny, cichutki kulturoznawca rzucony na pastwę nauczycielskiej użerki, nie ze swojego wyboru, tyko z ironii losu - masakra. Wracam - i padam, i w domu wścieklizna i tyrania (jestem naprawdę STRASZNA), bo MUSI być cisza. Najgorsze jest poczucie, że ja tego wcale a wcale nie chcę robić, powołania do dzieci zero - a tu jeszcze mam z nimi przerabiać... "Quo vadis"... :P Hah, już widzę jak ja tam pieję peany na temat biednych, prześladowanych chrześcijan (!! :P), chociaż, jakby nie było, książkę czyta się przyjemnie. Do tego dochodzi jeszcze pisanie mojej pracy (jednak Miciński, bo tuwimowe czarownice uciekły mi za mocno w stronę etno - antro, a praca musi być stricte literacka - ale to i dobrze, bo w tym przypadku wystarczy poskładać w kupkę dotychczasowe moje dłubania w twórczości tego, jakby nie było, najukochanego poety :)), pisanie konspektów lekcji (ha, co tam, tylko 40 sztuk z samego gimnazjum), sprawozdań z hospitacji (10) i sprawozdań z 50 godzin w bibliotekach, świetlicach i innych tego typu instytucjach. Plus 6 maturzystów z pracami. I to do końca marca wszystko :( A kwiecień zapowiada się podobnie...

Jedyny plus? Bycie nauczycielem zapewnia kwiatki przy każdej możliwej okazji... I proszę, żółte tulipanki mnie obleciały... cobym nie pytała :P


 Ale, żeby nie było też, że się manualnie lenię: bordowy notesik miał być - i jest :)















     W międzyczasie zmieniła mi się idea, bo miał być bordowo-złoto-ecru, ale chyba potrzeba wiosny zaowocowała takim soczystym wytworkiem :)





























     I coś mi się wydaje, że dostanie go Mamusia, jako że w kwietniu ma urodziny :) (Teściowa niby też ma urodziny w kwietniu, ale notesika nie dostanie. O teściowej więcej przy innej okazji, bo tylko się zdenerwuję (HATE!!), a swoją drogą - nie zna któraś jakiej klątwy na teściowe? :PPP)

Poza tym znoszę do domu badyla wszelakie, jedno przekwita, zaczyna kwitnąć drugie:














i, abrakadabra - jeeest (:D) :



















Piekę i pochłaniam tony muffinek (Lu też :P):



















     I czytam, czytam & czytam, wszystko po trochu, po kawałku, bodaj troszeczkę, przed spaniem, w busie (opanowałam czytanie kontra trzęsienie ;)), na przerwach i w trakcie (niektórych nudnych :P) wykładów :) 
Ostatnio - to (wszystko na raz):



 
      A tak żebym całkiem nie zgłupiała, celem oddechnięcia od literatury ciężkiej, mrocznej i fachowej (:D) - Muminki w każdej, najlepiej dużej, ilości :) 



      Pięknie wznowiła te stareńkie wydania jakiś czas temu Nasza Księgarnia, i sukcesywnie zakupię je wszystkie - bo nasze, jeszcze dziecięce egzemplarze (były w domu wszystkie  części - 9 bodajże:)) najzwyczajniej w świecie się rozpadły, jako że molestowałyśmy je nie tylko ja z Ryjufką, ale i Madre :) Na szczęście te nowe są i szyte, nie klejone jak te stare, i w twardych okładkach :)

     Anegdota? Mamcia siedzi sobie w autobusie, jadącym do Olsztyna, i zawzięcie czyta "Lato Muminków". Na przystanku wsiadła grupka dziewczyn, zapewne studentek, stanęły obok (bo był tłok), i coś między sobą szep, szep, szepczą. Nagle któraś nie wytrzymała, i pyta Madre:
- Pani to na pewno jest nauczycielką? (W znaczeniu - polonistką).
Mamcia, zdziwiona, przerywając lekturę: - Nie, a dlaczego Pani tak sądzi?
Dziewczę: - Bo tylko nauczycielka mogłaby czytać Muminki... :D


....Teściowa jest nauczycielką. Polonistką. NIENAWIDZI Muminków.