poniedziałek, 31 października 2011

Samhain.

Duchy snują się po Ziemi. U nas już od wczoraj, bo mgła jest taka, że na 10 metrów przed siebie nic nie widać... Liście opadły, zbiory zebrane, wieczory coraz dłuższe, czas zaszyć się w domu, i jak przyroda, oczekiwać na lepszy czas. Z ciastem pachnącym jabłkami, dynią i cynamonem, orzechami, i ciepłym kompotem z suszonych śliwek.


A u Mary - światełka od rana, o tak:











Wszystkiego dobrego!

niedziela, 23 października 2011

O męskiej nudzie, muffinkach i małych czarownicach.

Mary nienawidzi jak facet się nudzi. Mężczyzna nie powinien się nudzić, to uczucie zarezerwowane dla  wiotkich kobieciątek (Mary to baba (!), Mary się nie nudzi, nigdy), i zniewieściałych, zblazowanych dekadentów. Prawdziwy mężczyzna moim nieskromnym zdaniem zawsze powinien mieć jakieś zajęcie, nawet jak ma wolne. Jakimś cudem dodaje to + 10 do męskości... Ja nie jestem jakąś zawziętą wojującą feministką, ale nawet jak ma się wolne można zrobić tyle rzeczy... Nawet jeżeli ma to być pogranie w głupią grę (a nie zainstalowanie dziesiątej czy dwunastej po to, żeby ją po pięciu minutach wyłączyć - bo się znudziła(!!)), poczytanie książki, czy choćby obranie ziemniaków. Kiedyś, dawno, dawno temu, mężczyzna cały dzień ganiał z włócznia po lasach polując, a kiedy już wrócil do ogniska, to owszem, siedział przy nim, ale dłubiąc ostrza do strzał z kości, albo, bo ja wiem, wiążąc łapcie z łyka. No proszę Was: wyobrażacie sobie takiego Słowianina, nudzącego się?


http://bialczynski.wordpress.com/ - obrazek stąd - warto poczytać ;)



















No albo takiego chociażby Thorgala (tak jakoś mi się skojarzył :P). Baba, dzieci, cały czas gdzieś w ruchu, walki, polowania, turnieje -



















-turlającego się z boku na bok przed telewizorem, w którym pomimo 60 kanałów nie ma rzekomo nic do oglądania, machającego nogą, i jęczącego, że mu się nuuuudziii... ZGROZA.

Mary, żeby pokazać swoim chłopom, że się nie nudzi pomimo wolnego, zrobiła waniliowe muffinki z jabłkiem i płatkami owsianymi, o proszę:












Co prawda trochę mało wyrośnięte, ale są, i do kawy i książki pasują.













A książkę mam zacną: "Malutką czarownicę" Otfrieda Preusslera. Czytałam kiedyś toto w dzieciństwie, i teraz dopadłam cudną reedycję, z obrazkami Danuty Konwickiej (jak ktoś czytał, cielęciem będąc, Misia i Świerszczyka, to kreskę Pani rozpozna od razu ;))

                                                                                        

    











Czarownica ma tylko 127 lat ( więc jest jeszcze malutka), miotłę, mądrego kruka Abraksasa - i oczywiście mnóstwo przygód :) Pozycja i dla małych (bo pedagogiczna :P) i dla dużych (bo okrutnie ładna :P), a dla wszelakich czarownic obowiązkowa :) Hmmm, może ja powinnam robić specjalizację z literatury dla dzieci? ;)

Acha, i rzecz została wydana przez ostatnio wykryte przeze mnie wydawnictwo Dwie Siostry (klik: TU!! ), które drukuje książki dla dzieci takie, jakimi powinny być: znakomicie dobrane pod względem tekstowym, na dobrym papierze, z ambitnymi ilustracjami -  ja wiem że to reklama, ale polecam. W zalewie słodkopierdzących, obleśnych książeczek, których się nie da czytać, to prawdziwa perełki :))

Idę się nie-nudzić :D :*

piątek, 21 października 2011

Pomarańczowy...

...kolorem sezonu :) Co prawda liście na drzewach zrobiły się już bure, zgniłe i mokre, ale gdzieś tam jeszcze czają się promyki słonecznych barw. Ostatnio będąc u Madre uratowałam przed porannymi przymrozkami (bo już takie są, rano wszystkie trawniki są białe) ostatnie jesienne słoneczniki, takie malutkie, wyrastające obok tych normalnych, na ziarnka:
















I mam sobie jesienny bukiecik, zresztą - ja słoneczniki strasznie, strasznie lubię :)
















To jeden pomarańczowy, drugi - ostatnie, zwożone z Madrowego ogródka cukinie, które trzeba migiem przerobić w słoiki coby się nie zepsuły - więc powstają tony leczo, zwanego u nas pieszczotliwie "papraninką" :)














Niamnia? No ba :)

Trzeci pomarańczowy to dynia :) Mary swoją przerobiła na zupkę, a jako że oczywiście nie lubi na słodko - zrobiła na pikantnie: krem z grzankami :) 















Samo słońce w środku :) A przepis?
-średnia dynia;
-2 wołowe kostki rosołowe;
-ostra i słodka papryka w proszku (dużo!!);
-pieprz (dużo!!);
-pół cytryny;
-ziele & listek laurowy;
-3 łyżki śmietany;
-2 czerstwe bułki (na grzanki).

No i nic prostszego: dynię obieramy ze skórki, wydłubujemy pestki i "farfocle" :P ze środka, kroimy na spore kawałki, gotujemy około 20 minut. Po ugotowaniu odlewamy (wywar obowiązkowo zostaje!), i rozdrabniamy -  w robocie, mikserem, blenderem, można przetrzeć przez sitko - dynia jest tak mięciutka że wszystko ją weźmie ;) Przetartą masę łączymy z wywarem, wrzucamy kostki, papryki i pieprz (garścią!! <no dobra - garstką :P>), wciskamy do środka sok z cytryny, i po 20 minutach gotowania dodajemy śmietanę. Proste? :)

No i oczywiście grzanki:












Buły kroimy w kostkę, skrapiamy oliwą z oliwek, i rumienimy na suchej patelni aż będą złociste (rude? pomarańczowe?) :)

I - voila! - pyszny obiad, w sam raz na rozgrzewkę dla zziębniętych na jesiennych wiatrach wędrowców (pod inne rozgrzewacze też się nadaje ;P).












No i czwarty pomarańczowy: świeczki w coraz dłuższe, jesienne wieczory. Mary lubi świeczki :)























***

A tak z frontu: Mary obroniona na 5 :) ale zostaje dalej na uczelni (hehhh, perspektywa <odległa bardzo :P> następnych tytułów kusi bardzo), pada na pysk uwikławszy się w życie naukowe (oj nie wiem, nie wiem, czy to na dobre wszystko wyjdzie, przydałoby się karty rozłożyć, ale... tak jakoś :/), maszyna szyje, ale nic stricte craftowego: ot, poprawiam rozprute koszule, podwijam spodnie (okazało się nagle, ze po przeróbkach mam nowe trzy pary:)), skracam płaszczyk, obszywam firanki... I chyba korcą mnie druty, ale muszę zanabyć wełnuszkę. Pomarańczową. Rudą? :)