piątek, 31 grudnia 2010

Na koniec roku

- oczywiście muszę się chwalić, no bo jakżeby inaczej ;) Ale po kolei ;)

Święta - były udane hmm, różnie, bo to nigdy nie będzie tak, że 
i wilk syty i owca cała, szkoda tylko że to ja ustępuję, no - nic to, ja sobie jeszcze odbiję w przyszłości :P ;) Ale ogólnie miło, na wigilię ściągnęliśmy Moich do Teściów (co miało zapobiec spędzaniu świąt w samochodzie, co oczywiście się nie udało pomimo pobożnych życzeń :P), zgrzyty większe nie nastąpiły poza nabijaniem się z mojego świątecznego +4 do wagi, czyli wszystko w normie, obżarstwo & opilstwo ;)

Natomiast Mikołaj sypnął obficie różnościami - chyba naprawdę grzeczna (o zgrozo!!!) byłam, bo książki dostałam te co chciałam, plus mnóstwo dobrzutkich słodkości i innych bardzo mysich rzeczy ;) Tak więc chwalę się:

Pierwsza rzecz, jeszcze ciut przedświąteczna, cały czas zbierająca moje achy i ochy, jest od Tuome, a jako że mój brak aparatu ino spierniczyłby tak wspaniały przedmiot, pozwolę sobie podlinkować (mogę?? ;)) bloga autorki :) Mój prezent jest tu: Czeremchowo :D Prawda że cudo? Patrzę i wielbię, a nikt nie ma prawa dotykać - moja decha :))

Książek też wysypało, w tym jedną moją "wyjęczaną", jako że to rzecz niezbędna w mojej łaskawie pisanej (tak, tak, ponumerowałam strony :P) pracy dyplomowej - i teraz wszystkie czarownice zzielenieją z zazdrości :D - tadammmm:


















Prawda, że pana Tuwima kojarzy się raczej z "Lokomotywą" dla maluchów? ;) A tu takie dziełko ;) Autor okazuje się był wnikliwym badaczem ciemnej strony mocy, niektórzy twierdzą że przez swoje żydowskie pochodzenie, które jeszcze w międzywojniu w niektórych kręgach owocowało teorią, że Żyd to czarownik (i zjada dzieci :P). W każdym razie książka jest wnikliwym kompendium wiedzy na temat czarownictwa i wszelakich szatańskich praktyk od Średniowiecza począwszy, a jako że Mary pisze pracę na tenże właśnie temat - rzecz jest absolutnie niezbędna ;)

Przybyły ponadto jeszcze trzy pozycje, Mikołaj wie dobrze 
o książkofilstwie Marychetki, więc musiał donieść nieco czytadeł:

                                           
Radość zatem jest wielka, chociaż to ostatnie i z grafiki, i z wydania nieco zalatuje romansidłem - ale nic to, zobaczymy :) 

Ale... Przybyło mi jeszcze Coś, co nie daje chwili spokoju, żeby siąść i poczytać :D Panie i Panowie, oto Lulek:


















A zaczęło się od tego, że mój permanentnie nietrawiący kotów mąż, w jakimś poświątecznym amoku (nie mam pojęcia, czego Teść do wódki dosypał :P), stwierdził, że on kocię zabiera i już. Ba, pojechał i przywiózł kotu kuwetę, żwirek, miseczki, kocie chrupki, nawet zabawki - no szok, ja tylko pokazywałam palcem co trzeba i... zero protestów!! Trzeba było kuć żelazo póki gorące, jeszcze nie dajcie bogowie się rozmyśli??, i następnego dnia kot przyjechał do domu :D A co jest najlepsze? Że miała to być kotka, tylko że wszyscy eksperci (w tym ja, Madre i Ryjufka, ha ha :P) tak zawzięcie sprawdzali, że ja wczoraj głaszcząc kocię... patrzę, 
o kurde, ale jaja :PPP Tak więc jest Lulek, już się całkiem oswoił, wylazł z kąta, chodzi za każdym i jest przewdzięczny - i prawie nie psoci, tylko namiętnie próbuje rozbierać choinkę:


















I ja jestem prawie że pewna, że z Syniem jakąś konfidencyję przeciwko mnie założyli, bo całe ranki we dwóch knują ;))

Tak więc, jako że ja zadowolonam okrutnie, życzę wszystkim w Nowym Roku równie wielkiego zadowolenia, ze wszystkiego co możliwe ;) A teraz będziemy się sylwestrować przed telewizorem z ogromniastą butelką wina i rosyjskim szampanem (btw kupionym w Polsce, co przy notorycznej obecności mojego małżucha na Rosyjsku jest dosyć zabawne :P). Wszystkiego najlepszego :) :* :D

środa, 22 grudnia 2010

W Marychetkowie też było Yule...

... które bardzo lubię, bo jest pełne zapachu jabłka z goździkami, cynamonu, suszonej żurawiny, rozmarynu i mirtu,  palonego cedru...Mmmm ;) Wszystkiego dobrego, ekumenicznie, nie zależnie od tego jakie święta obchodzicie - i troszkę spóźnione bo post miał być wczoraj, ale Internet gadzina odmówił współpracy ;)

A inno-świątecznie już, już, prawie skończyłam sprzątanie (:D), synuś ma w pokoju świetlistą dekorację - o taką:














 i jest mu fajnie bo może spać przy zapalonej :), choinka jeszcze nie ubrana bo czekam na sponsora na przedłużacz do lampek 
i cukierki (jutro, już jutro, hurrra :P), a w międzyczasie nawiedziła mnie teściowa, przywożąc...














...przepachnące pierniczki na choinkę, różnokolorowo umalowane i w ogóle cudne - te domki ;) Było ich sobie dwa woreczki, ha, było...  Zostawiłam je na wierzchu w kuchni i poszłam z Ryjufką po zakupy - a w międzyczasie głodne dziecko wróciło ze szkoły,
i zamiast sobie odgrzać zupę lub zrobić kanapeczkę - ZEŻARŁO MOJE PIERNICZKI!! :P Na szczęście co nieco ich zostało, jak widać na załączonym zdjęciu ;)

A jako ze choinki jeszcze nie ma, nadrabiam sobie jej brak rozkładaniem, rozwieszaniem, montowaniem wszędzie gdzie się da różniastych dekoracji ;) O proszę, bo muszę się oczywiście pochwalić:


















- wianek na drzwi wyjściowe, z suszonych mandarynek, lasek cynamonu, resztek pojarmarcznych glinianych ptaków, lnianych sznurków i brzozowych kijaszków ;) Czas wytworzenia - 10 minut (alem zdolna :P). Najlepsze w nim jest to, że pachnie - i żeby zobaczyć przez wizjer kto jest za drzwiami trzeba wsadzić w niego nos...i wtedy nawet wróg może stać w progu, bo humor się niesamowicie poprawia od tego zapachu :D

Co mam jeszcze? Dekorację wprost z "Alicji w krainie Czarów", 
z jyskowych świeczników - koron (no były tak bajkowe że musiałam je kupić ;)):


















Oczywiście musiała się tu znaleźć i Czerw-łeb - aż się prosiło, żeby do nich alicjowo dołożyć kilka kart ;) A że podobno w kartach klasycznych jestem właśnie królową kier, więc niech sobie leży, na szczęście, a co ;) W końcu jestem Mary z Wonderlandu :))

wtorek, 14 grudnia 2010

AAAArrrrggghhh...

Mary lubi sobie utrudniać życie... Wydumała bowiem na Gwiazdkę szalik dla męża, ha, prościzna, dwa prawe, dwa lewe, włóczkę 
z pasmanterii przyniosła, druty, no słowem - super. Taaa... Najpierw 3 godziny męki i kombinacji: jak się kuźwa nabiera oczka??? Marychetka ostatnim razem druty w ręku miała 
w podstawówce na technice... No ale jakoś poszło ;) Prawe oczka też łatwe, takie bardziej na intuicję, za to jak się bogowie robi lewe? - nie mogłam dojść... Ale zgodnie z zasadą że jak czegoś nie ma 
w internecie to to nie istnieje, wynalazłam gdzieś filmik dla hiperblondynek w zwolnionym tempie i tadammm... 10 cm szalika jest ;) Mąż ma być zachwycony :P Tylko że do Świąt jakoś tak półtora tygodnia zostało a jego wcale nie przybywa (szalika, nie męża :P - chociaż tego drugiego też, a karmię i karmię :P).
W żadnych ramach czasowych nie mieszczę, na uczelni już już powoli zaczyna pachnieć sesją więc zaczyna się bieganie, projekty z kursu projektowania zaległe 3, w domu okno umyte jedno
i w tym tygodniu muszę skończyć resztę, o zwyczajnym codziennym sprzątaniu i wyżej wymienionym szaliku nie wspomnę... 

Poza tym w przerwach staram się czytać stertę zalegających książek, bo z wiarygodnych źródeł wiem że ponoć Mikołaj ma donieść jeszcze (:DDDD), no i od wczoraj opornie wchłaniam rzecz "Joanna. Kobieta która została papieżem". Ha, węszyłam w tym jakiś anty-podtekst, a tu nie, bohaterka zawzięcie gania się 
z dzikimi zwierzami (lwem/niedźwiedziem/wilkiem - do 
wyboru :P), które to zawsze dokonują szkód cielesnych (odgryzienia głowy/rozdarcia pazurami czy najzwyczajniej konsumpcji wnętrzności) oczywiście nie jej, tylko jej towarzyszowi (księdzu/ojcu/cygance czy każdemu który tam za nią łazi) 
a wszystko to w oparach czytanych przez nią (w trakcie tych zdarzeń - ma dziewczyna zdrowie :P) pism Arystotelesa i innych mądrości. Uff :P Chyba jednak dzieło to wiekopomne pójdzie 
w kąt :P

Hm, miałam opisać jarmark :P -no i toż nie od dziś dnia wiadomo, że w tym kraju ze sztuki nie da się wyżyć... :P Co prawda bilet się zwrócił,  i owszem, ale nawiedziwszy empik wyszłam na mega minus - za to będąc posiadaczem werniksu i innych przydatnych badziewi :))) Syn z kolei spotkanie mikołajne odbębnił i nawet naznosił krówek mamusi, jako że on nie lubi a Mary i owszem :P Tak więc w przyszłym roku pewnie zjawimy się tam znowu ;)
A zdjęcia  będą (może :P) następnym postem bo dzisiaj już zwyczajnie nie dam rady - padam ;)

piątek, 26 listopada 2010

Spóźniony słowik ;)

"Płacze Pani Słowikowa w gniazdku na akacji
bo Pan Słowik przed dziewiątą miał być na kolacji..."

Męczy mój Młody wierszyki tuwimowe, męczy i duka, a mi słuchającej cierpliwie (uff :P) wpadła do głowy złowróżbna alternatywa: co to by było, jakby ta biedna Słowikowa się na męża jednak nie doczekała, bo go hmm, powiedzmy to sobie okrutnie, kot zeżarł?? Szatański umysł Mary działa na dziwnych obrotach... 
I powstało COŚ ;) Oto, na szkaradnej z braku dobrego aparatu fotografii, Wdowa Po Słowiku, jak na stan żałobny przystało, 
w czarnej woalce i gliniano słowiczoszarutka:














A skoro powstała jedna, to od razu w ruch poszła cała ptasia manufaktura...
I powstają ptaszki z sercem...:














 ...i bez serca ;)














Mary pyćka się w glinie, klawiatura jest w glinie, pół biurka i pewnie też pół domu, bo okazało się że ptaszydeł trzeba zrobić dużo na czwartogrudniowy jarmark mikołajkowy ;) I o ile nic nie wyjdzie niespodziewanego to tam z nimi będę ;) Ale ciągle mam mało... Wiem że zima i ptaszyska odlatują, ale te moje mogłyby się wytwarzać szybciej ;)

A w przerwach pomiędzy ptasimi suszeniami wyknułam dekorację, na której będą się eksponować, i kraść złote jabłka z drzewa (tak, tak, to aluzja do mojej ukochanej baśni z dzieciństwa ;), och, i był w niej taki cudny królewicz Piotr... Te dziecięce sentymenty, 
a swoją drogą królewicz mógłby wreszcie wrócić do domu, bo tu tęsknota straszna...:/). No i dekoracja wygląda tak - jednak przydały się moje sławne już kamienie :P:



















Znaczy, hmmm, wygląda... Musiałam toto szybko rozmontować, bo dziecię mi się zaczęło wydzierać, że już święta, że Mikołaj i te sprawy... :P

A propos Mikołaja: właśnie w pół godzinki zmajstrowałam mikołajowy but na prezenty, niech czeka w pogotowiu, chociaż ma tak zabójcze gabaryty że nie wiem czy się będzie nadawał :P Bo mieszczą w nim się mianowicie całe 2 krówki.... albo pieniążek, najlepiej papierowy :P Gdzie za jedno i drugie wcale się zresztą nie pogniewam ;)


















Jakość moich zdjęć wiem, fatalna, ale niestety nic na to nie poradzę... :( Nie mam sprzętu do robienia zbliżeń, a generalnie moje wytworki są niewielkie. Chyba żeby jednak Mikołaj przyniósł, chociaż malutki, aparacik? Będę grzeczna, słowo (hahaha :P) :D

poniedziałek, 15 listopada 2010

Goya i inne ;)

O Goi będzie chwilkę, bo lubuję się wielce zarówno w jego twórczości, jak i życiorysie, chociaż jest w tym drugie dno... Ale od początku, a może i nie od samego, bo biografię artysty każdy może sobie przeczytać w Wikipedii ;P Fascynował mnie od zawsze jego cykl rycin "Kaprysy" z 1797 roku, gdzie jawnie i dosyć brutalnie manifestował swoją niezależność, zarówno od dworu książęcego, jak i od środowiska artystycznego, i - a może przede wszystkim? - społeczeństwa. Taki był z niego XVIII wieczny outsider, a ja sama outsiderem się czując, bardzo się z takimi personami utożsamiam (zwłaszcza że sam Goya w pewnym momencie zwalczał także kler i Inkwizycję :D). Ale co ja chciałam pokazać... Oczywiście każdy zna, najsławniejszą chyba rycinę z tego cyklu, zatytułowaną "Kiedy rozum śpi budzą się demony/upiory/potwory" (w zależności od tłumaczenia, ja osobiście skłaniam się ku demonom ;P), czyli to (proszę zwrócić uwagę na sowę, uosabiającą demona :D):


















 Ale już mało kto wie, że istnieje takie cudo - i tu też mamy w rogu sówkę, tą samą co i w rycinie poprzedniej:



















Rzecz nazywa się z łaciny "Linda Maestra" czyli "Piękna Mistrzyni"...  Komentarz Goyi do ryciny: "Miotła jest najpotrzebniejszym sprzętem czarownic gdyż pomijając, iż są o­ne wielkimi zamiataczkami, jak mówi historia, mogą także zamienić miotłę w szybkiego muła i uciec na nim gdzie ich diabeł nie znajdzie" :D Cudo, prawda? :D A diabeł, demon, czyli goyańska sowa?? Małe czarne które budzi się nocami, kiedy rozum śpi?
No dobra, już się chwalę :} Mam coś, zakupione w ciuchlandzie za calusieńką złotówkę :D Panie, Panowie (raczej Panie :P),  mamy drugie dno dzisiejszego posta: oto wypisz, wymaluj sówsko prosto z "Los Capprichos":


 
















Przeszczęśliwa posiadaczka czyli ja z koszulki nie wychodzi :))
I nikomu, za żadne skarby jej nie oddam :P


Co miałam pokazać jeszcze, hmmm, przedświąteczne craftowanie mi się załączyło (przypominam tutaj, że ubieranie choinki to zwyczaj jawnie pogański :P), zaczynam zatem kompletować przydasie potrzebne w późniejszym robieniu "Jeszcze Nie Wiem Czego", i zakupiłam na przykład takie różności:


















 Na sznurki lniane, konopne, byłam chora już dawno, bo mi synuś wszystkie zapasy tychże letnią porą przerobił na cięciwy do łuków (ilość ich mogłaby obdzielić całą armię elfów w Aryvandaar ;)), resztę zużyłam na mysie ogonki, i zostało ich w domu zero... 
A przydadzą się do robienia zawieszek i do pakowania prezentów :) Za to zakupem najlepszym są kamienie... Bo to faktycznie trzeba mieć pusto w łepetynie - albo być Marychetką :P - żeby zapłacić po 3,6zł (!) za opakowanie najzwyklejszych otoczaków, kupić ich 2, 
z czego każde ważyło pewnie z półtora kilo, chodzić z nimi cały dzień w torebce, wrócić prawie 40 km do domu... i nie wiedzieć co z nich zrobić :P Tuome twierdzi żebym spreparowała ogródek zen - może i tak uczynię? Miejsce spokoju i medytacji w moim szalonym domu :P 

No i poza tym jest wieczór (taaa, 4:30 - no ale ja tak mam ;)), bardzo lubię tą porę, jest cisza, spokój, synuś śpi, mąż daleko - więc sobie tęsknię, a tęskniąc zajmuję się tym:



















Winko jest jawnie zaczarowane, bo nazywa się "Sweet Boa", pochodzi z Chile, a na etykiecie - i jako patrona upraw winorośli, z której owoców jest zrobione,  ma azteckiego Boga, Skrzydlatego Węża -  Quetzalcoatl :) Poza tym oczywiście jest przedobre - polecam :) A u jego stóp - ślimak, zdupażowany przez Marychetkę: czasami jak widać mi się nudzi... :D

poniedziałek, 1 listopada 2010

Świętucha...

I czas wspominania zmarłych, a w tym roku, tak naprawdę, dziwnie boleśnie, zabrakło mi jednej osoby: Petera Steela. Znaczy po naszemu Piotrka Ratajczyka, ponieważ zawsze przyznawał się, że tak naprawdę, w głębi duszy pozostaje, jak sam to nazywał, "sarkastycznym Polakiem". Odeszło mu się 14 kwietnia, i jego śmierć dotknęła mnie po stokroć bardziej niż wszystkie katastrofy smoleńskie, wypadki i inne tragedie - bo nie dość że już usilnie czekałam na nowe genialne piosenki, to jeszcze jego muzyka towarzyszyła mi nieodłącznie od prawie że małolata... 
I towarzyszy i teraz, gdyż płyty Typów nie wychodzą praktycznie wcale z mojego odtwarzacza. Rozpacz ogromna, chociaż pewnie sam Steel, nieślubny syn Śmierci, wiecznie jej poszukujący, swoje odejście musiał potraktować jak niezły dowcip: sam w końcu w jednej piosenek napisał "I can't belive, I die last night".... ;) Ale jakby nie było i tak mi smutno. Śpij spokojnie, Wielki Zielony Człowieku [*]



Z rzeczy pocieszających, chociaż też w związku powyższym, moja Madre była u mnie ostatnio, i przywiozła mi samorobny, ZIELONY(!!!) golfik, i równie zielone (!) mitenki do niego :D Zestaw jak najbardziej kolorystycznie tajponegatywny, na zdjęciu pokazuję z koszulką tychże, bo taki jest zamysł noszenia tegoż, i na przeszczęśliwej właścicielce:


















No i święta... Zbojkotowaliśmy z mężuchem pro katolicką hipokryzję jeżdżenia po cmentarzach i picie wódy z rodzinkami,
i spędziliśmy Samhain pod pierzynką, jedząc świąteczne, cudnie pachnące muffinki z jabłkiem i cynamonem :) A co - należy nam się, nieprawdaż? XD :D

sobota, 30 października 2010

Karty ;)

- jednak mnie skusiły ;) I sama nie wiem co o nich myśleć, bo wylazły mi odwrócona Królowa Mieczy, odwrócona Cesarzowa, odwrócony Król Kielichów, odwrócone 9 monet, odwrócona Śmierć, Sąd, i 7 kielichów.... Kielichy, no to tak, ostatnimi czasy jestem megawrażliwa, zgadza się, odwrócona Królowa
i Cesarzowa, oczywiście, zazdrośnica ze mnie koszmarna (i to mnie między innymi męczy, chociaż zdaję sobie sprawę, że bezpodstawnie bo małżuch psiowierny i kochający jest okrutnie), chociaż z tej odwróconej Cesarzowej to się nawet cieszę - żżżżżżadnych nowych dzieci, przynajmniej przez najbliższe ze 3 lata :P Król - hmm, tatuś? Zwłaszcza że przy finansach? Oj nie nie, niech się nie odwraca... 9 monet, obok niego, przy szkole lub pracy, no też nic dobrego, tu zaraz muszę drugą ratę zapłacić, tu straty, ojjj, niemysio... Śmierciunia odwrócona też, w kontekście finansów, ha, nie wrócą do nas długi? I kłopoty osobiste powodowane przez złych ludzi? Ta Królowa Mieczy z początku, coś może mi tu ona mącić, tylko nie mam pojęcia kto to może być :/ 
A Sąd? No na co mi tu jeszcze Sąd? Chociaż... Myślę że potrzebuję dokładnego wytyczenia pewnych rzeczy, bo rozchwiana jestem okropnie. No i 7 kielichów na koniec, znaczy się będzie dobrze ;) 

Czyli co? Hmm, bardziej się zamotałam niż byłam zamotana :P 

Pomyślmy... Wynika zatem, że: 1). Uważać na Królową Mieczy, bo babsko coś knuje, i mogę to odchorować - może niekoniecznie to będzie jakaś zdrada małżeńska (nieee!!! ><"), ale w sprawach prawnych może namieszać. Powstrzymamy się więc z sądami na razie, chociaż kiedyś trzeba się będzie za to wziąć... ;) 2). Ta Cesarzowa - no tak, będę zazdrosna o tą paskudę piętro niżej, chociaż zazdrosna jestem zawsze, czyli nic nowego, i tak jak mówię, nawet mnie cieszy ta postać - chociaż niepewności nie lubię; 3). Pocieszyć ojczulka że przecież dalej studiuję to paskudztwo (pomimo iż męczę się strasznie i wysiłku - psychicznego - kosztuje mnie to wiele); 4). Kategorycznie (!!!) mam nie wydawać pieniędzy na głupoty, ino składać na ratę za czesne - koniec ton książek, ciuchlandów, sklepów z chińskim badziewiem i nieokiełznanego allegro - przynajmniej  przez 2 miesiące (tak? małe arkana tu, hmmm, tak :)) 5). Nadal nie wydawać pieniędzy i w ogóle być ostrożną, uważać na ludzi chcących się wtrącać - zwłaszcza jak nie oddają długów, ha ha ;) 
A tak serio, ta odwrócona Śmierć mnie trochę zmartwiła. 
6). Zdecydować się wreszcie co i jak, ale z prawnymi kwestiami poczekać, ha, i może jednak pieniądze wrócą - no całkiem karty dzisiaj sobie zaprzeczają, echch,  mogły by się zdecydować (to allegro... :P);  i 7). Szczęśliwa siódemka, znaczy nie mam się co martwić na wyrost (jak zawsze ;)) bo i tak wszystko będzie dobrze, ot, taka niespodzianka :P

Po analizie - faktycznie pocieszające, dzisiaj powinnam spać spokojnie :) A małe, czarne i kosmate niech spada - byle nie na paprotkę oczywiście, jako że badylka szkoda :)

piątek, 29 października 2010

Demony...

...męczą mnie ostatnio okrutnie. Zsyłają lęk, złe sny, z których budzę się ze związanymi rękami, wizje, katastrofizm, krew i trupy. Widzę tragedie, wypadki, niebo ciemniejące - jak u straconego pokolenia, może naprawdę nadchodzi koniec świata? Wojna? A może opóźniony dekadentyzm mi się włączył? Miałam układać Karty, ale one skubane znają moje nastroje, i często dopasowują się do myśli - więc na pewno wyjdzie coś złego... Ułożę kiedy się uspokoję. 
Z demonów najgorszy jest ten mały, czarny, sadzastokosmaty, od związanych rąk. Najpierw je zaplątuje kiedy śpię, a kiedy już tracę czucie i otwieram z niemym krzykiem oczy, ucieka, wysoko, osiada na paprotce łypiąc z góry na mnie złowieszczo. A paprotka schnie, nie wytrzymuje jego mrocznego ciężaru. Wyniosłam ją do łazienki, na regenerację, niech odetchnie, i już wiem że się będzie z tego powodu złościł, już czuję jego gniewne posapywanie i zimny oddech na plecach, a kiedy chcę się odwrócić, umyka, i widzę jedynie mgnienie.... Ciekawe co mi zrobi w nocy...
Ale to nie tak że ja swoich demonów nie lubię - wręcz przeciwnie... Tylko ostatnio są męczące. A jutro znowu prześpię cały dzień. A może i nie? Co do lenistwa to nie mogę go zwalać perfidnie na demony, prawda? ;)

wtorek, 19 października 2010

Drugi dzisiejszy post*...

...jak już piszę, to piszę, korzystam z chwili spokoju ;) 

A sprawa jest taka, że syn mój pierwszoklasista został dzisiaj oficjalnie zaślubiony szkole (oby na długo i owocnie :P), i był taki malowniczy, że muszę go pokazać ;)
Oczywiście został zdzielony przez dyrekcję ogromniastym ołówkiem (śmiałyśmy się z dziewczynami że postęp oświaty kiepski, teraz to trzeba by zrobić wielki długopis, albo... laptop :P), minę miał biedak przy tym bardzo przejętą:




i tak jakby dekuchno chłopaczyna zbladł...
...ale po chwili i tak włączyła się głupawka - no jakże by inaczej ;)


















Rockandroll pełną gębą, chociaż... garnitur i trampki to raczej grunge :P Na szczęście nie założył pod spód koszulki (ulubionej zresztą ostatnio) z trupimi żebrami ;)

Tak czy inaczej mam pełnoprawnego, dyplomowanego ucznia,



swoją drogą bardzo przystojnego (no cudne są te małe faceciki w gajerkach ;)), i miejmy nadzieję, że się łaskawie trochę przejmie szkołą, bo leniuch jest okropny ;) Ale czyta ^^ :D

*post przyrządzony na potrzeby Ryjufki - cieszy się?? ;))
















Lenistwo ;)

Błogie blogowe mnie ogarnęło ;) Szkoła szkoła szkoła, dom i spać, nie mam czasu na nic, pranie zalega, zmywanie zalega... Ale skończyłam coś, co pokazuję już na wejściu:


















:D Jest to śmierdziuchowy woreczek, którego zawartością są różane płatki, z zaręczyniastego bukietu od małżucha ;) O właśnie tego:














Nie miałam serca go wyrzucić - bukietu oczywiście, nie męża :P; więc gdy już się zsechł obskubałam kwiatki i zrobiłam z nich potpourri. Co prawda pachnie lawendą, bo tylko taki olejek miałam, ale jak wywietrzeje zanabędę taki prawdziwie różany, i będzie jak należy.

No i czasu brak, brak okropny, a mam coś nowego... Przypadkiem przy jakichś spożywczych zakupach natrafiłam na to - po 5 zł za opakowanko, więc nie mogłam nie kupić :)














I już mam całe mnóstwo pomysłów co z tym zrobię, ale ten czas... Echch.

"Grimus" też się nie czyta, skamieniał w połowie i tak trwa, oddał prawo pierwoczytu innemu nowemu nabytkowi Mary, a mianowicie grubej książce dla czarownic ;) O, takiej :)

















Jak zwykle wydałam ostatnie pieniądze z portfela ;) Ale mam :D

czwartek, 30 września 2010

Jesień

 I już się robi paskudnie, pada, buro, chorowanie mnie nie opuszcza, Myszkin, pomimo opatulania się w pasiasty szalik "na artystę" też chory, nic dobrego... Dobrze że mamy nowe parasole, może jakoś damy radę wypełzać z ciepełka - ale tylko wtedy kiedy naprawdę będzie trzeba ;)


To chodząca "Deszczowa Piosenka", tak się biedak wydeszczował że dzisiaj leży i prycha... Ale nic dziwnego, miała być teraz złota polska jesień, a  tu nie, przeskok prosto z lata w przedzimową szarugę. Powinny być kolorowe liście na chodnikach, kasztany i ciepło - i nie ma, bo wszystko gnije kiedy pada :(














Wraca mi więc paskudna jesienna deprecha, chodzę i wyję po kątach, nie mogę oglądać telewizji, nie mogę czytać, nie mogę grzebać w necie - bo siedzę i płaczę :( Zresztą, może to i nie deprecha, chyba jeszcze za wcześnie, powodów mam dużo innych... Presja ze wszystkich stron może nie takiego chojraka jak Mary wykończyć. Ja chcę tylko zwinąć się pod kołdrą i spać, spać całe dnie, i żeby było cicho... A nie ciągłe ataki: że oni wszyscy chcą. Szkoły. Dziecka. Jedzenia. Pracy, pieniędzy, rozmowy. Odbierania telefonów i uśmiechania się, pomimo że najchętniej zastrzeliłabym wszystko co się rusza. Ja przecież tego wszystkiego NIE CHCĘ. I jeszcze ten deszcz...

Ale jest jeden pozytyw, który mocno mi poprawił humor: prawie skończyłam robić COŚ :) To:



















...jest w środku cosia ;) I pewnie go jutro pokażę :)

wtorek, 28 września 2010

Grzybeldorado...

Miałam kończyć czytać książkę, skądinąd przecież ciekawą, a tu grzybowysyp jak był, tak i jest... Po ostatnim wypadzie przyniosłam "tylko" 222 podgrzybki ;) Miało być ich co prawda 220, i tak zbierałam zawzięcie do równego rachunku, ale tuż przed wyjazdem z lasu znalazłam jeszcze przypadkiem 2 bliźniaczki grzybięta na przydrożku... Tylko tyle:


















I suszy się teraz toto, i pachnie w całym domu, i kisi się w słoiczkach... A pogoda piękna była ostatnio, babioletniojesienna, ciepło, słonecznie, aż miło było wyleźć ;)
Mąż mój pomykał ze mną po lesie zawzięcie, w stylowych gumiakach teścia, zrobiłam mu nawet zdjęcia jako że wyglądał wyjątkowo apetycznie, no ale nie pozwolił ich publikować publicznie grożąc pozwem o zniesławienie wizerunku :P Heh, a tak ładnie miałam mu je podpisać, że tak jak u Gałczyńskiego:
"W morzu. W górach. W kaloszach. I boso.
Dzisiaj. Wczoraj. I jutro. Dniem i nocą."
... no, że kocham oczywiście ;)) Ale nie to nie, w takim układzie się nie dowie ;)


A wieczorami, kiedy już nie bawię się z grzybami, robię cioś:




















... jak będzie gotowe to pokażę ;)
(o ile przebrzydły blogger raczy wstawiać zdjęcia ;))

niedziela, 19 września 2010

Mary czyta ;)

Czyta Salmana Rushdiego  (tak, tak, to ten pan od "Szatańskich wersetów" ;)), a konkretnie rzecz taką jak "Grimus". Wygląda toto tak:


















a dzieło rekomenduje na okładce sama Ursula K. Le Guin, znaczy - pewno będzie dobre ;) Jak dotąd jest to historia życia niejakiego Trzepoczącego Orła, Zrodzonego z Umarłej, białoskórego brata męskomyślnej Ptako-Psa. Psychodela? Skąd, dopiero później się zaczyna: od spotkania Sipsy'ego, wędrownego handlarza, który sprzedaje rodzeństwu buteleczki z tajemnymi płynami: z żółtym, który daje życie wieczne i powstrzymuje proces starzenia, i niebieskim, który powoduje śmierć wieczystą. Oczywiście bohaterowie żółtą zawartość buteleczek pochłaniają, natomiast niebieskie... hmmm, Ptako-Pies opętana obsesją urody, której i tak zresztą nie miała, swoją rozbija, a należąca do Orła zostaje skradziona. Ale życie wieczne bywa nużące i Trzepoczący Orzeł za wszelką cenę chce ten proces skrócić... Żeby tego dokonać udaje się na mistyczną Wyspę Cielęcą, gdzie czai się złowróżbny Grimus - i dalej nie wiem; to dopiero 1/3 książki :) Ale czytając to staje mi przed oczyma "Truposz" Jarmuscha - może ze względu na motyw indiański, ulotną magię, może topos wiecznej wędrówki, nieśmiertelności, powolnego przepływu czasu, nieodczuwalnego dla bohatera? Nie wiem. Ale mam ochotę ten film obejrzeć, co też niewątpliwie zaraz uczynię ;)

środa, 15 września 2010

Bangladesz(cz)...

Mary chora dalej, na dworze deszcz bangla i bangla, ciemno i buro (i spanie morzy okropnie, więc drzemię nad książką) - ale jako że rano szukałam syniakowi nitek na plastykę przypomniało mi się to:


















To jest w pełnej krasie EmoFrogHandMade, którego szczęśliwym posiadaczem jest teraz Ryjufka :) EmoFrog powstał na szydełku z grubej bawełny i z inspiracji jakimś netowym wzorem (który jak znajdę to podrzucę), natomiast jako że podobnie jak i jego właścicielka - stworzeniem rockandrollowym jest okrutnie - to na jakiejś (zapewne zakrapianej :P) żabiej imprezie zgubił biedak koszulkę... I teraz jesień, a on taki całkiem, całkiem goły.Coś czuję, że jak przyjedzie muszę mu spreparować jakieś grube swetrzysko na zimę... ;)
Frog poza tym ma jeszcze sporo rodzeństwa, które rozbiegło się po ludziach, niekoniecznie mając rodzinne fotografie, ale zdjęcie dwóch sióstr (które chyba są u Natalki)  jakimś cudem się ostało... Uwaga, zatem przed Wami, korzystając z być może jedynej okazji wystąpienia przed publiką - Panny Żabianki:


















Żabianki są babeczkami z klasą, mniejsza jest ewidentną  żabią damą, czerwona mini, kwiat i apaszka, taka delikatna femme fatale z lat 20., natomiast ta większa... mężowi skojarzyła się z Bożeną Dykiel (ale to chyba dobrze, prawda? :))
Hmmm, może korzystając z chorowania zrobię jeszcze jakieś?? :)

wtorek, 14 września 2010

Grzyby z Mokrolasu :)

Chora Marychetka, oj jak chora... Wychodzi sobotnie grzybobranie w deszczu :P Ale opłacało się, 230 podgrzybków ja, 186 teściowa i 165 małżynek :) I to jeszcze jest mało bo z lasucha wcześniej uciekliśmy. Za to nogi Mary miała mokrzutkie po kolana, i pół dnia spędziła chodząc w suchych skarpetkach pożyczonych od teścia - muszę uprać i oddać ;) Za to  dziś... fluki po kolana i ledwo na oczy widzę, zaraz pewno i na syna przelezie, a małż sobie pojechał i wróci jak zwykle za tydzień, bu, nie ma się komu mną opiekować (chociaż może to i dobrze, bo marudzę jak nie wiem ;)). Ale efekt grzybobrania, no, poza chorowaniem oczywiście, jest i owszem widoczny:













I takich słoiczków jest 20 :) W tych są akurat same maluszki,  tycie podgrzybięta o średnicy kapelusza co najwyżej 3 cm, takie akurat do wąskich słoików  po oliwkach - muszę im jeszcze zrobić jakieś ładne osłonki na przykrywki i mogą stać reprezentacyjnie na kuchennej półce. A reszta idzie do piwnicy (albo do brzuszka Mary, co też jest [nawet bardzo] możliwe ;))

poniedziałek, 13 września 2010

Nie-ciemno w Marychetkowie ;)

Pomimo zamierzonego myślowego mroku w Marychetkowie ostatnio wcale nie jest ciemno, ba, jest fioletowo, zielono, różowo... Infantylnie, wariatkowo, obłąkańczo oczopląśnie (oj, prawie Młodożeniec mi wyszedł ;)) A to dlatego że Mary wytapetowała kuchnię :) I jako że było to dosyć sympatyczne doświadczenie, zastanawiam się mocno nad zmianą profesji: z niedoszłego filologa polskiego i kulturoznawcy na extreme home makeovera :) Jakiś tam wysyłkowy kurs na projektanta wnętrz co prawda powoli zaliczam, no, ale rozbieżność zainteresowań jest conajmniej odległa... Tak czy inaczej mam ładnie, popadam przy tym w niemały samozachwyt (ale to jest niewątpliwie jedna z głównych cech czarnego charakteru Marychetki), moje badyla mają gdzie rosnąć, ba, jakoś tak strasznie dużo miejsca mi się zrobiło. Nie wiem czy dlatego nie skonstruuję w samym rogu kącika do czytania książek, będę sobie mogła spokojnie czytać doglądając obiadku - jako że  na książki mam ciągle czasu za mało, więc trzeba go z każdej strony wykorzystywać  :) Efekt czterodniowych działań wygląda tak: 


Zdjęcie jest jak brunet, wieczorową porą, więc cała biel tłukąca po oczach przemieniła się w sympatyczny pomarańcz, ale efekt po wejściu jest i tak oszałamiający: wesoły psychiatryk, czyli cała Mary :)
A to...


















... to jest pan czajnik do którego ostatnio miałkowała się Tuome :D Znaczy to, że musi być ładny, więc trzeba go pokazać urbi, orbi, et internetu :P W środku rośnie bluszczyk truciciel, więc z uwagi na różne dziwne zapędy syna jest wysoko, i mam nadzieję że raczy się wdrapać na sznurek na którym uwisł :)